Avatar
Nie warto spierać się z Cameronem, liczby mówią za niego. Pomijając artystyczną wartość "Avatara", w ekonomiczno-społecznych kategoriach to jedno z najważniejszych wydarzeń filmowych mijającej dekady. Jego dalekosiężne wpływy trudno dziś oszacować. Widać je na razie w niezdrowym, lecz masowym zjawisku konwersji filmów do formatu 3D.
Przyznaję też, że pomyliłem się w początkowej ocenie tego obrazu. Poza siermiężnym odwołaniem do założycielskiego mitu Ameryki i rozdmuchanym ostrzeżeniem z cyklu "nie deptać trawy", jest w nim coś ciekawszego. Coś, że tak powiem, w planie idei. To ni mniej, ni więcej, tylko życzeniowy i boleśnie utopijny projekt nowych mediów. Zagłada cywilizacji Na’vi jest w filmie równoznaczna z zagładą jej kulturowego dziedzictwa. To z kolei zostało zgromadzone w globalnej sieci, z którą błękitne istoty łączą się poprzez specjalne "punkty dostępu" (grana przez boską Sigourney Weaver pani naukowiec mówi wprost, iż "ściągają dane", zapisane przez przodków). Sieć (Internet?) jest tu strukturą doskonałą, czystą, żadnym tam śmietnikiem kultury, lecz narzędziem archiwizującym jej dorobek. Jeżeli za kilkadziesiąt lat o tym utworze wciąż będzie się mówić (i to inaczej niż o poligonie dla nowych technologii), podejrzewam, że właśnie dzięki temu aspektowi fabuły.
Hiperrealistyczna poetyka uczyniła "Avatara" dziełem wielokrotnego użytku. Rozchodzi się nie tylko o animację, ale przede wszystkim o bogactwo detali – nawet na drugim i trzecim planie. Seans w niskich rzędach IMAXu, z "obciętymi" krawędziami ekranu, okazał się tak niesamowitym przeżyciem, że nie trzeba tłumaczyć, dlaczego mieliśmy prawo powątpiewać w sens transferu na inne nośniki. Pierwsza rzecz, która rzuca się w oczy po odpaleniu filmu w domowym zaciszu, to brak dodatków. Można się skwasić, zwłaszcza że bogaty materiał dodatkowy wydawał się istotą "Avatara 2D". Potem jest już lepiej, o czym przekonają się głównie użytkownicy Blu-rayów.
Wydanie DVD, choć przygotowane z niezwykłą jak na ten format starannością, nie wystrzeli Was w kosmos. To jednak wciąż rozsądna opcja, zwłaszcza dla kaskaderów, którzy oglądali film w sieciowych wersjach kręconych "z biodra" i zza fotela. Kiedy nakarmimy odtwarzacz Blu-ray lub PlayStation3, zaczyna się już zupełnie inna bajka – wprawdzie dwuwymiarowa i nie tak fajna, jak ta z IMAX-a, ale o wiele bardziej kolorowa. Nawet na średniej jakości, czterdziestocalowym ekranie LCD, film wygląda wprost olśniewająco, lepiej niż na cyfrowej kopii kinowej. Gonitwy po "najlepszym lesie na rynku" wysyłają szczękę na zwiady, zaś finałowa bitwa to już bezlitosny strzał między oczy. Z bazooki. Nie zapominajmy o domowych bonusach (toaleta, lodówka z zawartością, wygodny fotel), które czynią ponowną wizytę na Pandorze jeszcze przyjemniejszym doświadczeniem.